Nowa Fantastyka 8/2008
Wakacje, a więc drugi wakacyjny, sierpniowy numer trafił „do czytania”. Nietypowo zacząłem tym razem od felietonów. I od razu e nie zgodziłem się w myśli z tym, co w „Poczuciu winy” napisał Marcin Przybyłek. Nie zgodziłem się po części, ale zdecydowanie. Wrócę jednak do tematu w części poświęconej mojej obserwacji na temat fantasy i fantasy w Polsce… Albo po co czekać, niech przemyślenia przemyślane uderza na początku.
Fantasy. Nie cierpię. Nie cierpię dlatego, że przynosi jedną rzecz – pustkę. Pustkę emocjonalną, pustkę warsztatowa, pustkę przygodową. Nie, nie od zawsze. Ostatnimi czasy się tak porobiło, że pisanie fantasy „stało się modne” i przemieniło w krótkim czasie w „masową produkcję”. Powielanie uproszczonych stereotypów i już mamy mega-hip-powieść-wszechczasów. Wystarczy wziąć dwie gołe dupy albo dwa nagie miecze. Lub jedno takie i jedno takie. Dorzucić maga albo smoka. Trolla albo ogra. Napisać słowo o krasnalu lub elfie i już mamy powieść. Nieważne, że wtórną, nieciekawą i uproszczoną. Jest cała rzesza „targetów” do których trafia prostackie pisanie. O gołych mieczach czy nagich dupach – zawsze. Podtekst erotyczny, proste rzemieślnicze zdania oraz banalna fabuła, i jaka by zła książka nie była to ludziki zaczytują się, aż im oczy puchną. A do tego takie fantasy nie wymaga od czytelnika znajomości czegokolwiek. Czytelnik nie musi wiedzieć co to atom, elektron, fala uderzeniowa, że głos w kosmosie się nie rozchodzi, że prędkość światła… że dylatacja… że grawitacja… A skoro czytelnik nie musi wiedzieć, to i autor nie musi się starać. Jakakolwiek sprawa zostanie załatwiona przez wyjęcie z zaczarowanego cylindra siwobrodego czarodzieja, albo smoka, albo innego króla elfów co magiczne zna zaklęcie. I już się tłuszcza cieszy, raduje, zaczytuje najlepszą powieścią po Tolkienie. Albo innym „dziełem” co łatwo wchodzi.
Cóż, dlatego nie lubię masowej fantasy. Nie wnosi nic ciekawego. Brak właściwie nowych pomysłów. Kiedyś, gdy w latach 80-tych panował „trynd” na twarde SF to taki autor fantasy to musiał się starać. Stawiał kroki w nieznane. Musiał skusić czymś czytelnika. Czy to był Howard z rewelacyjną kreacją Conana – osiłka, mordercy, barbarzyńcy czy inny pisarz. Musiał czymś się wyróżnić. Czymś oryginalnym obdarzyć czytelników, by zwrócili nań uwagę. Wtedy czytało się takie rzeczy z wypiekami na twarzy. Jako nowość. A teraz? Teraz w większości wtórność. Czasem się zdarzy jakiś wyjątek. Ot mnie się zdarzyło poznać cykl Georga R. R. Martina – ale to fantasy niebanalne. Wielowątkowe i rozbudowane. Powieść na wiele tomów bez uproszczeń. No i niestety przez swoją monumentalność po za zasięgiem odbioru zaczytujących się w Achai.
Cóż, w tym kontekście cenną perełką w NF 8/2008 okazuje się być proste, krótkie, militarystyczne opowiadanko SF Joe Haldemana pt. „Twarze”. Dla mnie bomba. Może dlatego, że lubię Haldemana. Jest w jednym przewidywalny – zawsze w swojej SF mniej lub bardziej odnosi się do swojej „wojennej przygody” - epizodu służenia w armii, wykonywania rozkazów, bez wiedzy i świadomości czemu one służą i jak wygląda całość. Ot wojaczka, wojenka polega na tym, ze ktoś kieruje kogoś gdzieś by ten wykonał jakieś zadanie. A jednocześnie Haldeman zawsze pokazywał wewnętrzne rozterki i niemoc bohaterów, którzy nie są w stanie wyjaśnić sobie co właściwie zaszło. I w takim stylu militarnej tajemnicy są „Twarze”. Z humorem typowym dla Haldemana opowiadanie czyta się szybko. Jest sycące, mimo, że krótkie.
No a potem wracamy do nieszczęsnych fantasy. „Upadek zamku Rendol” Swiatosława Łoginowa to coś, czego nie zmogłem. Wielki Pożar zgasł we mnie już po pierwszej stronie. I tlił sie jeszcze przez stronę drugą. Na trzeciej postanowiłem, że najlepiej jak sprawą zajmą się ochotnicza straż pożarna, bo ja już więcej nie pomogę. Podsumowująć: zaczyna się pożarem, a potem wszystko gaśnie.
„Wilczy legion” Adama Przechrzty to jaskółka na błękitnym niebie, zwiastująca że będziemy mieć post-dukajowski wysyp lodopodobnej twórczości. Oczywiście Przechrzta już nie pierwszy raz (z tego co pamiętam) majstruje w swoim światku z Piłsudskim i „tymi czasami” w kontekście alternatywnej historii. Ale mnie to nie rusza. Znaczy nie lubię czytać takiej fantastyki. Nie przemawia do mnie. I uważam, że w tym opowiadaniu autor niewiele miał nowego do powiedzenia. Ot takie pisane na wierszówkę opowiadanie. Średnio poniżej przeciętnej, jeśli oceniać fantastyczność, oryginalność fabułę i pomysł.
I wtem „Zostając” Aleksandry Raszki – krótkie opowiadanko jakby wydźwięk sfrustrowanej niepowodzeniem w życiu osobistym kobietki. Ani smutne. Ani odkrywcze. Taki kobiecy banał.
„Zaświatowa przygoda rycerza Corka” Jerzego Grundkowskiego to też fantasy. Więc spodziewacie się pewnie co o tym myślę. Ogólnie rzecz biorąc – zgadliście. Do kitu. Choć zaczyna się ciekawie (jak na fantasy) i ma może nawet jakiś potencjał to doczytałem ledwie do połowy. Znudziłem się i stwierdziłem, że szkoda mojego czasu żeby czytać dalej. Dlaczego autorom nie zależy, żeby przykuć czytelnika do końca, to nie rozumiem. Przecież teoretycznie powinno. Tak wiem, nie jestem targetem. Ale mam swoje zdanie i jak mi się coś nie podoba, bo jest kiepskie, bo nic się nie dzieje, bo czuje się zniechęcony jako czytelnik – to tak właśnie piszę. Napisałem.
Następnie Grzegorz Janusz prezentuje „Heptatlon” - zbiór miniatur literackich w konwencji sportowych igrzysk (mniej więcej). Nigdy nie zrozumiem dlaczego niektórzy idą w ilość zamiast w jakość. Grzegorz (czy Janusz) dobił do 99 miniatur opublikowanych. A ja o żadnej nie mogę powiedzieć nic dobrego…
No i dalej w NF 8/2008 to było lepiej, bo pozostała publicystyka i recenzje. Zaciekawiło mnie to, że strasznie wysoko bo 6/6 został oceniony Murakami. Nie wiem czemu. Ten zbiór opowiadań jest najsłabszą pozycją wydaną w Polsce. Nie wnosi nic nowego. Zebrano stare pomysły, z których powstały później powieści i wydano to razem. Całość jest nieciekawa, bo te miniatury przeważnie są liche (gdy porównać do późniejszych powieści). Więc ocena 6/6 dziwi. Zwłaszcza kogoś kto czytał już Murakamiego.
Podobnie zaskoczyła mnie zbyt moim zdaniem niska ocena (3/6) jaką dostała „Diuna. Dżihad Butleriański.” Argumenty jakie przytoczył Pan Jerzy w swojej recenzji są takie, jakby, pardą, przekartkował ta powieść jedynie i wymyślił koncepcję recenzji „syn też chce zarobić” po czym licząc wierszówkę spłodził swojego potwora gdzieś w kafejce. No ale może przemawia za mną fascynacja Diuną, nie jako dziełem Herbarta -taty, tylko jako koncepcją pustynnej planety, spójnego świata, ciekawych wydarzeń. Z tej perspektywy „Dżihad” jest udaną kontynuacją (prequelem) świata, jaki powstanie. Literacko też „Dżihad” zbytnio nie odstaje. Może to wina/zasługa tłumaczy. Bo jak z tłumaczeniami Diuny było to wiemy wszystko (hej, ho, wolaninie, kolejkę nalej!)
Grzędowicz i Orbitowski w swoich felietonach błyszczą. Znaczy lektura łatwa i przyjemna. Pana Łukasza poproszę w tym miejscu by przy publicystyce pozostał. Może pisać więcej i więcej. Ale niekoniecznie opowiadania. Po cóż mam się zrazić?
Jeszcze trochę o Mizayakim było. I o sporcie. I takie tam o zagładzie. Da się przeczytać, choć bez fascynacji.
Ogólnie rzecz biorąc, gdyby nie Joe Haldeman to numer sierpniowy w moim prywatnym rankingu uznałbym za równie kiepski co lipcowy. A tak, ten jeden cukierek SF podnosi notowania całości. Oby wiecej opowiadań SF, nawet takich, gdzie nie padają żadne terminy astro-fizyczne. Dość już nagich mieczy, skryto-zabójców czarodziei o przemawiających do bohaterów magicznych tosterów. Może czas na renesans rozumu?
Nikt tego jeszcze nie skomentował.
Kanał RSS dla tego wpisu. TrackBack URL
Dodaj komentarz