Hubert Ronek - Henryk i Bonifacy
Chcecie? Opowiemy wam bajkę? Są wakacje, morze jest błękitniutkie i cichutko nam szumi, nawet jeśli tylko w głowach, to i tak ze świadomością, że w każdej dowolnie wybranej chwili mamy je ot tak na wyciągnięcie ręki, tuż-tuż za rogiem… Do tego świeci nam słonko i brak na nim jakichkolwiek wrednych chmurek, nawet takich czających się daleko na horyzoncie, mogących zepsuć nam tę chwile. Jest tak sielsko-anielsko, że normalnie mogłoby się od tego aż zrobić niedobrze. Ale nie nam… Wchodzimy więc sobie w takich okolicznościach umysłu i przyrody do księgarni, gdzie każde z nas wybiera i kupuje sobie komiks, niezobowiązującą lekturę letnią na kilka chwil najbliższych. Ruszamy ku plaży, siadamy tam na ławeczkach, a niektórzy to nawet się na nich kładą. Czego chcieć więcej? To my - Mały Tynek, Charky i Smarky. Widzicie nas teraz bardzo wyraźnie w chwili słabości. Rozłożonych na ławkach w Gdyni. Nie wykorzystujcie tego w przyszłości. Więcej nam nie trzeba. Taka to prosta instrukcja do naszych modeli.
“Zobaczcie, jak tu pięknie” - niby do siebie, lecz jednak teatralnym szeptem, mówi Mały Tynek z rozanielonym uśmiechem na wyjątkowo opalonej twarzy, by zaraz dodać: - Siedzimy tu sobie razem, zaraz poczytamy sobie wspólnie komiksy. Na cóż moglibyśmy narzekać? Na brak czasu? Na brak krwiożerczych kłów konsumpcyjnej stolicy wpijających się w nasze szyje, by wyrwać nam resztki słodkiej wolności? Nie! To wszystko zostało daleko poza progiem świadomości. Daleko za nami. Zostawione daleko stąd. Wiele godzin jazdy nocnym pociągiem. Przegnane jeszcze dalej wypitą właśnie kawą, colą, zjedzonym kawałkiem ciasta, setkami niewymuszonych zdjęć robionych przez cały czas po drodze. Fakt, to miasto turystów, miasto zapchane wręcz nimi do granic wytrzymałości, lecz nasza niewysilona bliskość ogrzewa nas bardziej niż te promienie słońca, a koszmar singielskiej samotności normalnie przybrany w oszukane sreberka marketingu korporacyjnej alienacji bez zbędnych zgrzytów wymieniliśmy na obrazek jak z reklamy. Ehhh… - wzdychając kończy Tynek, a Charky i Smarky patrzą na niego z niemym wyrzutem w oczach: “Ciebie to już chyba zupełnie i kompletnie, Tynek, pojebało od tego słońca”. I wtedy to właśnie sięgnęliśmy po jeden z tych kupionych wcześniej komiksów… Po “Henryka i Bonifacego” Huberta Ronka…
Czy lubicie takie oto historyjki? Krótkie niby stare bajeczki o Micky Mouse, niby banalnie, niby lekko dotykające jakichś prawd o życiu (nie takich zresztą nieprawdziwych), lecz spointowane z ostrością sufickich przypowieści Rumiego czy zen, tnących po naszym sposobie widzenia świata niby nożem. No może trochę tu już lecimy, no może nie w każdej z tych opowiastek aż rani to po oczach, ale “Henryk i Bonifacy” w jakiś pokrętny sposób przywołały nam takie porównanie. Dlaczego?
Po pierwsze, Ronek namalował dwóch mieszkańców dworca PKP w Tomaszowie Mazowieckim w tak zinfantylizowany, uproszczony sposób, że przypominają dziecięce kreskówki. Spójrzcie na okładkę - jeden z tytułowych bohaterów stoi na niej, z błagalnym wzrokiem patrząc wprost na ciebie potencjalny czytelniku, z rozłożonymi rękoma, mówiąc: “Proszę, kup i przeczytaj ten komiks. Poznaj moją historię”. I już robi ci się przykro gdzieś w środku, te wielkie oczy, te rozłożone ręce. Ale jeszcze jeden rzut oka i widzimy dwa kolejne szczegóły: pustą puszkę po piwie tuż obok oraz cień stojący na wyciągniecie ramion za naszym bohaterem, cień z nożem wzniesionym tuż-tuż nad jego głową, gotowy do zadania ciosu… Nie dajmy się więc zwieść formie, takiemu kreskówkowemu podejściu do postaci, wręcz ich prostocie (te duże oczy niczym u Bambi Disneya, nieproporcjonalnie wielkie głowy i ubranie zaznaczone tylko przez właściwie jeden element odzieżowy, np. czapeczkę).
Po drugie, Henryk i Bonifacy zajmują się sprawami wagi ciężkiej (każda plansza to inny temat, inna historia), bo życie na dworcu daje dużo czasu na pogłębioną refleksję i eksperymenty egzystencjalne, a oni, mimo iż bezdomni, na najlepszym ze wszystkich światów żyją (by odwołać się tu do pana Voltaire’a), a świat jak powszechnie wiadomo, jest pełen filozofów, by odwołać się tu do troszkę innego pana, bardziej współczesnego. I oni dają temu wyraz. Czekają na pociąg donikąd… cieszą się z najprostszych rzeczy na świecie, dzielą traumami ze swej przeszłości, udowadniają, że jakże często szczęście przechodzi nam tuż koło nosa, a my nie zdajemy sobie nawet z tego sprawy, czy też, bądźmy szczerzy, jakie proste jest bycie nieśmiertelnym…
Po trzecie, autor wkłada im w usta (wybaczcie ten związek frazeologiczny) kwestie w sposób tak odwracający wszystko kota ogonem i brutalnie obdzierający ten najlepszy ze światów z wszelkich złudzeń, że nie ostaje się ani krztyna lukrowanego idealizmu i pozytywnego myślenia. Przy czym pseudo inteligenckie bla bla bla (niczym ze społeczno-kulturalnych gazet) miesza się tu z wyjątkowo czarnym humorem (przytomna uwaga najfajniejszego ze wszystkich Rękawków) (Rękawek? Rękawek? Who the fuck is Rękawek?! - przyp. red.), który leje się strumieniem, a nawet momentami zalewa czytającego. Nie jest to co prawda materiał wyjątkowo równy i zdecydowanie wygrywa tu pod tym względem pierwsza połowa zeszyciku, ale…
Niestety jest to potrawa na jeden kąsek, gdyż na przeczytanie starczy pewnie z kwadrans i to bez okładu (trochę dłużej natomiast trwa cytowanie, bo parę kwestii zostaje w głowie, np. “Stefan zostaw dzieci” z jakże udaną odpowiedzią: “Cicho, suko”, czy chociażby “No… może nie Tomek, ale na przykład Zbyszek”). Trochę szkoda, ale w końcu to taka wakacyjna, milutka lekturka, która wędrowała sobie u nas z rąk do rąk, gdyż tak chcieliśmy się nawzajem obdarowywać kolejnymi historyjkami z przemyśleniami - nomen omen - Henia i Bonifacego, którego imię wszak kojarzy się z kotami. Wszystko ma swój czas i miejsce. Po prostu.
Tynek i Kenny
PS. A co ważne - musicie się pospieszyć, jest to bowiem pozycja dla wybranych, gdyż wydano ją zaledwie w nakładzie 200 egzemplarzy, a my mamy już u siebie jedną setną tego nakładu…
Hubert Ronek
Henryk i Bonifacy
timof i cisi wspólnicy - 2007
Kanał RSS dla tego wpisu. TrackBack URL
Dodaj komentarz
Po trzecie, autor wkłada im w usta (wybaczcie ten związek frazeologiczny) -McKornick,to na pewno twoj wklad w recenzje…
Komentarz od BORO — 08/12/2008 @ 23:18
[…] (more…) […]
Pingback od Hubert Ronek - Henryk i Bonifacy | Blog książek fantasy — 21/12/2008 @ 21:57