Jason Lutes - Karuzela głupców
Ten komiks początkowo wywołał zgrzyt – pierwsza plansza, a we mnie niechęć do zbytniej czułostkowości szoruje widelcem po talerzu. Gęsia skórka wychodzi, uszy składają się do środka, oczy odwracają, szukają innych bodźców. Brrrr… Na szczęście przewróciłam kartkę. I nie skończyło się na jednej, gdyż zamarłam, widząc czarno-białe rysunki, które były jak złoty kluczyk do skrzyneczki mojej podświadomości, a początkowy dysonans dźwiękowy zmienił się w nieśmiałe scratche, by ostatecznie rozkołysać mnie DJ-ską wirtuozerią. Dawno już nie widziałam obrazów, które tak dotkliwie oddawałyby stratę. Niechcianą i bolesną jak amputacja kończyny w alkoholowej narkozie, po których na dodatek zostają kac i bóle fantomowe.
„Karuzela głupców” to pierwszy komiks Jasona Lutesa. Nie wiem, czy rzeczywiście zdobył on licznych wyznawców (jeśli wierzyć przedmowie, możemy mówić o swoistym lutesoizmie), ale następne dzieło – „Berlin. Miasto kamieni” – znalazło się niby wśród szczytowych osiągnięć komiksowych XX wieku w sumie bardzo opiniotwórczej gazety amerykańskiej, magazynu „Time”. Potem autor/artysta (nie bójmy się tego wyrazu) wydał jeszcze komiks o Houdinim, a chyba już w mijającym roku Lutes pokusił się o kontynuację „Berlina” (wybaczcie oględność, ale w morzu Bałtyckim i wielce utrudniającym wakacyjny odpoczynek deszczyku, zalewającym nas tu dzień w dzień, utonęła moja szczegółowość teleturniejowo-biograficzna, a może tylko ją wyłączyłam, by nic jej nie uszkodziło?). Lutes jest już w każdym razie komiksową sławą, i wcale temu się nie dziwię.
Z trzech powodów wracam do „Karuzeli głupców”: dla bohaterów, atmosfery i dla dobrze zaplątanej historii. I jeszcze dlatego, że jakoś jestem w takim momencie, iż wszystko jest inaczej niż w piosenkach sprzed lat (Tych, co czas dodał im smaku? Co w tekście ma słowa nieużywane, czułe? – dopisek red.) a żółte odcienie i smutna pointa nadają niechcianej ciężkości bytowi. Znalazłam więc lustro emocjonalne – ta historia także nie kończy się happy endem (choć może to dyskusyjne stwierdzenie, bo jest tu minifurteczka wielokropka, oddanie sprawy w ręce czytelnika).
Bohaterowie są jak magnesy – jakąś wewnętrzną siłą się przyciągają, ale ich zetknięcia są bolesne, bo nawet jeśli się dopełniają, to i tak ich własne decyzje doprowadzają do bolesnego rozstania. Iluzjonista alkoholik Erni, jego stary mistrz Al Flosso, Esteher – była dziewczyna Ernesta – i Nathan Lender, a nawet jego córeczka, w jakiś przypadkowo celowy sposób patrzą sobie w twarze i odkrywają w nich rozpacz charakterystyczną dla tych, którzy przegrali i którzy, choć nie mają już nadziei na wyjęcie króliczka z kapelusza, ciągle jeszcze się nie poddają i walczą o jeszcze jeden, kolejny oddech, zaczerpnięty nad powierzchnią wzburzonego morza miasta. Każde z nich daje własny krótki show, ale miasto nie jest dla nich łaskawą sceną, pod wodą trudno się oddycha, triki przestają działać, umiejętności zawodzą, a widownią staje ich wróg – oni sami. To komiks o ludziach marginesowych, bezdomnych, brudnych smutkiem i pamięcią, głupcach, kręcących się jak uparte dzieci wokół jednej osi – osi życia. A ile w ich byciu na marginesie jest ich własnej decyzji? Czy, gdyby tylko chcieli, nie mogliby jednak wieść sielskiego, tak wyrwanego z amerykańskiego snu, życia?
Ujmują mnie kadry Lutesa. Wprawdzie „Berlin” jest bardziej wysmakowany, subtelny jeśli chodzi o kreskę, ale już tutaj widać, że Jason naprawdę ma oko, umie patrzeć i pokazywać. Spójrzcie na te szczególiki, które stają się komentarzem – zwróćcie uwagę na gołębie (!), na deszcz zalewający dachy, na brudne pokoje, autostradę, druty wysokiego napięcia. To miejsca nieprzyjazne, nieoswojone, niebezpiecznie niemieszczańskie i niezgodne z amerykańskim snem. To środowisko, gdzie w powietrzu czuje się ludzką słabość i ponure zagrożenie. „Gdzie jestem? Nie podoba mi się tu! Jak w jakiejś pieprzonej pajęczynie. Właśnie, wszystko tutaj przypomina wielką pajęczynę. A nie chcę tu być, gdy wróci jej lokator” – tak opisuje świat staruszek Al, nieustannie uciekający z domu starców. To najlepsza scenografia dla tego, co się dzieje z bohaterami.
A dzieje się sporo i niespodzianie. Lutes zrobił rzecz dla mnie niesamowitą, w czymś po europejsku smutnym zawarł czysto amerykański nerw. Jest tu pościg, poszukiwania, ucieczka, złamany nos i pogruchotana pięść, a na dodatek odrobina halucynacji, czyli wszystkie pawie piórka, którymi mamią filmy o amerykańskich enfants terribles, co poza prawem. Naprawdę trudno mi było się oderwać od akcji, a po przeczytaniu trudno było przestać myśleć o bohaterach. Tym bardziej że w zakończeniu tej opowieści jest zalążek innej historii lub paru innych historii. A jak one się rozwiną, zależy od tego, co samemu się domaluje po ostatnich rysunkach. Jeszcze wszystko się może zdarzyć. Sam decyduj czytelniku, jeśli tylko jeszcze potrafisz robić takie rzeczy, zalewany chłamem i bezpłciową literaturą, które nijak nie są w stanie rozwinąć siły twej wyobraźni.
Na koniec przyznam się do czegoś, „Karuzela głupców” była dla mnie jak katharsis (nie pamiętam kiedy ostatnio pociekły mi łzy nad komiksem). Bohaterowie rozbijają się jak kasa fiskalna o ziemię, a wszędzie wokół rozpryskują drobniaki, nic nie układa się, jak powinno, los nie pomaga. Entropia wygrywa. Los leży w ich rękach? Wystarczy jedynie go schwycić? Hmm… Jak wspomniałam, autor zostawił mały wielokropek ratunkowy, takie małe „chyba”. Bo mimo wszystko chyba jest jakaś maleńka szansa schowana w bliskości z ważnym dla nas człowiekiem. I wiecie co? Za to „chyba” ja naprawdę lubię Lutesa.
Tynek (wspomagany Kennym)
Jason Lutes - „Karuzela głupców”
timof i cisi wspólnicy - 2007
Nikt tego jeszcze nie skomentował.
Kanał RSS dla tego wpisu. TrackBack URL
Dodaj komentarz