Chuck Palahniuk – Dziennik (Diary, 2003)
Zauważam, że coraz odważniej twórcy typu Coupland (ten od makdonaldyzacji i generacji X), czy też właśnie Palahniuk, kojarzeni raczej z literaturą obyczajową sięgają i coraz odważniej zahaczają o klimaty lekko fantastyczne, wprowadzając do swej prozy elementy niecodzienności. Swego czasu Coupland zajął się opisem końca świata, tutaj natomiast Palahniuk przedstawia historię bardziej w ślady Kinga i jego MISERY.
Może jednak napiszę słów kilka o owej fantastyczności i niecodzienności.
Ameryka to dość rozległy kraj, w którym chcąc nie chcąc wiele się dzieje. Nawet przy bardzo małym promilu ludzi którzy do końca normalni nie są, tematów na tysiące książek istnieje tu aż w nadmiarze i niech się chowa Ewa Drzyzga i w porównaniu z Ameryką banalne Rozmowy w Toku. Polska jednak to nie ta liga. Zresztą czym jest normalność, widziana oczyma Amerykanina. Zapewne czymś zupełnie innym niż przeciętnego Polaka, a Palahniuk w swych wielowątkowych książkach odkrywa najmroczniejsze sekrety dziwnych, dalekich nam ludzi. Czy będzie to supermodelka (INVISIBLE MONSTERS), człowiek uzależniony od seksu (CHOKE), czy też ostatni przedstawiciel intrygującej sekty – wyznania religijnego (SURVIVOR); Pahlaniuk w każdym razie drąży w ich życiu i psychice przedstawiając ich równocześnie jako normalnych i nie w pełni rozumu. Często to po prostu otaczający ich świat jest nienormalny. Ale już o DIARY…
Otóż, książka ta ma zgodnie z tytułem charakter pamiętnika. Niedoszła wielka artystka, spisuje swe przeżycia dla leżącego w śpiączce męża – warzywa, którego tak łatwo nie można odłączyć od aparatury medycznej. Jego rzekoma jak się okazuje próba samobójstwa nie doszła do skutku, banalnie po prostu brakło benzyny w baku samochodu w którym zdecydował się dopełnić swego życia wdychając spaliny. Zresztą wszystko tu dość zagmatwane. Szaleństwo jest jak się okazuje jest zazwyczaj odznaką geniuszu. Tyle razy wspomina się chociażby o szaleństwie Van Gogha i jego uchu, a skąd ono się wzięło? Z metali ciężkich i różnych innych trucizn zawartych z farbach przezeń używanych.
W każdym razie życie – i tak do tej pory niekoniecznie spełnione - wymyka się głównej bohaterce z rąk. Jest kelnerka w hoteliku na jednej z przy - amerykańskich wysepek, która zostaje właśnie pożerana przez konsumpcjonizm kontynentu. Jako niespełniona artystka, w którą wszyscy mieszkańcy gabinetu figur woskowych wyspy, wierzą jako w odkupiciela wyspy, mesjasza, który zbawi i odkupi owych mieszkańców swoją sztuką, czuje się osaczona. Na dodatek coraz częściej telefon w jej domu rozdzwania się i jakiś zdenerwowany głos domaga się kontaktu z jej mężem, ponieważ w domach, które były przez niego remontowane, nagle po owym remoncie brakuje, bądź to pokoju, bądź spiżarni, bądź aneksu kuchennego, które to zostają ładnie zamurowane, a na ich ścianach wewnątrz znajdują się tajemnicze i mroczne wynurzenia jej męża. A co ciekawe jedna z tych osób, grafolog z zamiłowania, zamiast się wkurzyć na takie modernizacje swego domu rozkoszuje się charakterem i stylem pisma jej męża. Czy to jest normalne?
I tak to się zaczyna. Misty musi odkryć w sobie wenę, pod presją całej wyspy. Misty, tak jak w bohater MISERY, w niewoli (prawdziwej czy też rzekomej) musi stworzyć - namalować arcydzieło, by przez nie w jakiś tajemniczy sposób odkupić swój lud (???), z którym coraz mniej się poczuwa jego cząstką, bo jakoś mimo iż żyje między nimi od 12 lat coraz mniej jej tu pasuje.
Palahniuk znow pokazał normalność - nienormalność na swoją modłę. Misty w młodości marząc o innym życiu niż takim w przyczepie kempingowej malowała obrazy przedstawiające domy istniejące w rzeczywistości na owej wyspie, których jednak nigdy nie miała prawa zobaczyć. Okazało się, że jej życie było zdeterminowane, i mimo iż wielokrotnie wpadała na ostrzeżenia z przeszłości kierowane do niej przez owe kobiety, musiała grać swa rolę do końca i przejść gehennę jaka już była dana owym dwóm kobietom - artystkom. Aż do nieuniknionego finału.
Gęsto tu jak zawsze od informacji. Styl Pahlaniuka czuć na kilometry. Tym razem epatuje czytelnika swoją wiedzą dotyczącą anatomii ludzkiej twarzy, malarstwa i sztuki (w tym zarówno historii jak i technik). Z prawdziwą ciekawością się to czyta, poszerzając swą wiedzę ogólną.
W każdym razie konsumpcjonizm dostał w dupę. Misty również. Życie w przyczepie kempingowej od którego uciekała, wręcz staje się jej marzeniem. Czyżby to miał być nowy wymiar amerykańskiego snu?
Kenny
Kanał RSS dla tego wpisu. TrackBack URL
Dodaj komentarz
Chuck Palahniuk – Dziennik (Diary, 2003)
Czytanie Palahniuka to jak uderzanie się obuchem w głowę. Boli, ale uderzamy nadal. Szumi, ale uderzamy nadal. Palahniuk prostymi słowami opowiada historie, od których dostajemy dreszczy. Proste słowa, proste gesty, a buduje nastrój grozy-zagubienia, samotności-zatracenia. Jego proza to cicha, zabijająca eksplozja, poruszająca do głębi, często przerażająca. Czytelnik zaczyna zastanawiać się nad pojawiającymi go obrazami, a zaraz za refleksją przychodzi smutek o głębi niezmierzonej, bezdennej, więc niewyobrażalnej. Jeśli doczytałeś (-łaś?) do tego miejsca to czas na dwa drinki, dwie aspiryny. I jeszcze raz.
Bo wkraczamy w świat jakże odmienny i jednocześnie jakże podobny do tego, który nas otacza. Czy może raczej otacza amerykanów w ich odległej Ameryce. Tu może się człowiek natknąć na pewien problem, problem kulturowy. Nasz problem. A jest nim brak odniesienia. Nie jesteśmy społeczeństwem na wskroś konsumpcyjnym. Owszem, Polacy od ponad 20 lat starają się jak mogą przejąć wszystkie wzorce ze „zgniłego zachodu”. Mogę to zrozumieć, łatwiej przejąć popkulturę i zachowania od największego narodu świata, wpływowego narodu, od mieszkańców nowego świata. W końcu to nasi odkryli Amerykę, potem tam pojechali, złupili, osiedlili się. Więc korzenie mamy wspólne. Poniekąd. Bo u nas przed długi czas zamiast konsumpcjonizmu mieliśmy komunizm, który jak się wydaje, dalej tkwi głęboko wrośnięty w Polaków. I co gorsza – w młode pokolenia także. Te hołdujące sieci McDonald’s i MTV. Takie dziwadła, połączenie swojskiej postkomunistycznej strzygi z innoświatowym Boogiemanem z amerykańskiego snu przerażonego dziecka.
Innymi słowy – u nas nie mamy do czynienia z takim światem i z takimi problemami. A skoro tak, to czas na dwa drinki, dwie aspiryny. I jeszcze raz.
Palahniuk zabiera nas na wycieczkę po różnych zakątkach Ameryki. Tej mniej znanej Ameryki. Jednocześnie jest to wędrówka w głąb amerykańskich głów. W głąb ich problemów, fobii, pragnień, rozterek, rozczarowań. W głąb ich alienacji i samotności. W głąb braku zrozumienia. W głąb ich własnych światów. Odgrodzonych od rzeczywistości. Odgrodzonych od Ameryki. Będących ich Ameryką. Będących pustką, ich egzystencjonalną pustka. Refleksją nad straconym czasem, pogubionych ideałach, straconych szansach, o wielkich porażkach zwykłych ludzi. Stracone życia. I wtedy dostajemy, jak obuchem po głowie – przychodzi czas refleksji. I jeszcze jeden drink. I aspiryna. I jeszcze raz…
Komentarz od SK — 05/07/2008 @ 15:14
Książki Palahniuk’a są jedyne w swoim rodzaju. Chyba jest to jedyny pisarz, który piszę w tak oryginalny sposób. Nagięcie “normalności” do krańców możliwości i do tego jeszcze troszkę pieprzu z nutką mądrości…
Komentarz od Wielki Impresario — 10/04/2009 @ 22:56