John Wyndham - Dzień tryfidów (The day of the triffids, 1951)
Post-apokaliptyczne wizje przyszłości to coś co już na stałe zagnieździło się w naszej świadomości. Normalka, cały czas o tym czytamy w książkach, dość często o tym słuchamy od - nazwijmy to - ‘fachowców’, a do tego bardzo, bardzo często oglądamy na srebrnym lub szklanym ekranie.
I Wyndham zabiera się za to samo, bo przecież powszechnie wiadomo, że koniec ludzkości musi nastąpić, tyle że Wyndham zadaje sobie/nam w książce zupełnie inne pytania. mianowicie, czy ludzkość jest na to przygotowana? czy po takiej katastrofie jesteśmy w jakikolwiek sposób ocalić/odnowić ludzkość?
Historia tryfidów jest banalna i wcale nie mrozi krwi w żyłach. nie ma prawa. niestety czas akurat pod tym względem nie obszedł się zbyt dobrze z tą historią. Cały czas jakby widzę gumowe tryfidy, które autor początkowo jakby na siłę robi śmiertelnym zagrożeniem dla człowieka. Ale od początku…
Główny bohater - Bill Mason - budzi się w szpitalu, gdzie przebywał z powodu operacji oczu. Budzi się tylko po to, by odkryć, że wszyscy wokół niego stracili wzrok. Wszyscy, którzy podziwiali dzień wcześniej deszcz meteorytów. Mason jako jeden z nielicznych widzi. I tu pojawia się dylemat moralny, bo czy pomagać tym którzy nie widzą, czy też zająć się jak najbardziej sobą. Na ulicach panuje chaos. większość ludzi i tak wybiera samobójstwo od ślepoty. Miasta (przykład Londynu) zaczynają być rządzone anarchią i nagle, nieoczekiwanie prawdziwym zagrożeniem dla ludzkości zaczynają być tryfidy.
Krótkie wprowadzenie w temat - tryfidy to genetycznie modyfikowane rośliny, które okazują się być niezbyt bezpieczne dla człowieka. Hodowane na olbrzymich plantacjach z powodu oleju, który dają, maja zdolność poruszania się. W momencie w którym ludzkość ślepnie, tryfidy mają przewagę nad człowiekiem - one zawsze były ślepe. Rozpoczyna się polowanie na ludzi, bo tryfidy jak się okazuje lubią się żywić ludzką padliną. Ludzie są właściwie bezbronni.
Okazuje się, że musi powstać nowe społeczeństwo i nowe prawa. Widzący muszą się skupić, wyjechać z wielkich miast tworząc nowe skupiska. I niestety liczba niewidomych, którymi mogą się zająć/zabrać ze sobą nie jest tak wielka. To okrutne reguły, jednak łatwe do wytłumaczenia. Świat nie jest już taki sam, więc i reguły muszą ulec zmianie. Pytanie tylko który sposób przetrwania się sprawdzi? Taki jak ten powyższy, czy też może społeczności rządzone militarnie? A może sposób biernego oczekiwania na ratunek, który musi nadejść?
I tu właśnie książka zaczyna być interesująca, gdy Wyndham zaczyna rozważać kondycję człowieka w takim post-apokaliptycznym świecie. Bo co jeżeli ambicje zaczną brać górę (co chyba oczywiste)? Bo co jeżeli nie popatrzy się na całe zagadnienie przetrwania ludzkości z odpowiednio przyszłościowym zaplanowaniem? Czy ludzkość w ogóle ma jeszcze szansę?
Tryfidy mnożą się dość szybko, zapasy ludzi maleją w zastraszającym tempie. Jak wydaje się siła w jedności i nie czas na sentymenty. Równocześnie trzeba ‘rozwijać’ rodzaj ludzki, nie do końca zapominać o przeszłości.
Mimo iż autor pokazuje kilka dróg, kilka wariantów społeczności w takim świecie zagłady, ja nie widzę tego w zbyt jasnych kolorach. Może jednak ludzkość w takim przypadku nie ma zbyt wielkich szans? Chęć władzy, ambicje i podziały jak zwykle zaczynają przecież grac pierwsze skrzypce. Nawet na ostrzu noża. może właśnie dlatego Wyndham nie kończy książki tylko pozostawia ja otwartą…
PS. Wciąż pozostaje dla mnie zagadką, czy ‘triffids’ po polsku to ‘tryfidzi’ czy ‘tryfidy’. Dla potrzeb tych kilku powyższych linijek zdecydowałem się więc na ‘tryfidy’…. może niesłusznie.
Kenny
Nikt tego jeszcze nie skomentował.
Kanał RSS dla tego wpisu. TrackBack URL
Dodaj komentarz