Artemis – Andy Weir
Z przykrością stwierdzam, że o mało co znów nie kupiłem Artemis. Wydawało mi się, że nie czytałem, ale jednak czytałem. Szczęśliwie internet wszystko pamięta i po chwili szukania się okazało, że w lutym 2018 roku przeczytałem… A jak widać po ponad dwóch latach powieść Artemis uleciała z pamięci… W takiej sytuacji warto zatem zaznaczyć, że jak coś wymazuję z pamięci, to znaczy, że wielkiego wrażenia na mnie nie zrobiło…
A teraz czas na retrospekcję – 22 lutego 2018:
Między pracą, pracą a pracą a hobbystycznym graniem też czasem i skalam się przeczytaniem jakiejś papierowej książki (to jest oldskul!, rajt?). Ale z roku na rok mam „gorzej” – coraz trudniej jest z tym, aby coś mnie wciągnęło, aby coś mnie zafascynowało, zaintrygowało, ostatecznie ZACHWYCIŁO.
Przeczytałem „ostatnio” Artemis. W sumie od połowy „z musu” – żeby skończyć. O ile Marsjanina (tegoż samego autora – Andy Weir) pochłonąłem. Bo tak. O tyle księżycowe Artemis było niemal cierpieniem.
Nie, nie jest to zła powieść per se. Ma (wartką) akcję i nawet intrygę (na poziomie). Ale jakoś tak ostatecznie „nie przemówiła do mnie”. Ostatecznie doczytałem bo doczytałem. Ale czy będę polecał?
Zależy komu.
Starym wygom wychowanym na (hard) SF starych dobrych autorów, osobom znającym się na fizyce, kosmosie, astro-wszystkim – niekoniecznie. Bo i owszem fizyka jest, kosmos jest, sci-fi jest, ale takie raczej dość banalne. Nic odkrywczego.
Osobom w miarę młodym, kumającym nauki ścisłe, a nie obciążonych wcześniejsza erą pisarstwa SF – mogę Artemis polecić. Jako takie lajtowe czytadło.
Moja ocena to tak 5/10